Każdy z nas sporadycznie korzysta z narzędzia tłumaczeniowego Google, jakim jest Google Translator – chociażby po to, żeby sprawdzić pojedyncze słówka z ulubionego serialu czy mema.
Coraz częściej spotyka się w w języku polskim także anglicyzmy, które przy pierwszej styczności nie zawsze muszą być zrozumiałe. Wtedy taki translator może okazać się przydatny (chociaż lepiej oczywiście konsultować bardziej precyzyjne słowniki internetowe) i doskonale spełnia swoją funkcję. Prawdziwym problemem jednak staje się, jeśli ktoś, nie znając języka, znajduje w nim jedyne źródło pomocy tłumaczeniowej lub nawet wkleja do niego całe teksty. Nie chodzi tutaj o to, że tego typu narzędzia i aplikacje zabierają pracę tłumaczom – wręcz przeciwnie, często dowodzą one temu, że w dalszym ciągu jest ona nieoceniona. Chociaż Google Translator jest coraz bardziej zaawansowany, szczególnie jeśli chodzi o język angielski, to jednak efekt końcowy często nadal wymaga korekty. Efekty jej braku często możemy podziwiać w pociągach i innych miejscach z informacjami dla obcokrajowców. Są to potworki zawierające różnego rodzaju błędy – od leksykalnych, po składniowe. Jeśli komunikat jest krótki, skorygowanie tłumaczenia wytworzonego przez sztuczną inteligencję nie sprawia tłumaczowi kłopotu. Problem zaczyna się wtedy, kiedy klient tłumaczy teksty specjalistyczne za pomocą narzędzia de facto nie przystosowanego do języka fachowego, ponieważ korekta zazwyczaj wypada taniej niż tłumaczenie czegoś od podstaw. To tak, jakby ktoś uczył się języka prawniczego z użyciem kompaktowego słownika potocznej polszczyzny. Paradoksalnie poprawianie takiego tekstu jest potem trudniejsze i bardziej czasochłonne, dlatego wielu tłumaczy nie przyjmuje takich zleceń. Wniosek jest taki: translatory w internecie to łatwo dostępna i szybka pomoc doraźna, ale jeśli komuś zależy na eleganckim i dobrym jakościowo przekładzie bardziej rozbudowanego tekstu, powinien powierzyć zadanie profesjonaliście.